In memoriam

*   *   *

*   *   *

Nieco ponad miesiąc od śmierci Lucjana Wolanowskiego ukazał się dodatek specjalny do „Gazety Uniwersyteckiej” (pismo Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach), w której w latach 2000-2003 publikowane były teksty z archiwum pisarza.

W dodatku m.in.:

* Lucjan Wolanowski, Reporter pochyla się nad przeszłością – Nie wszyscy byli aniołami (dziennik dziennikarza);

* Andrzej Tumialis, Podróże Wolanowskiego: Cztery razy dookoła świata;

* Recenzenci donoszą, czyli prasa o Lucjanie Wolanowskim i jego książkach: m.in. Andrzej Drawicz, Jan Alfred Szczepański [JASZCZ], Melchior Wańkowicz, Stanisław Zieliński, Maria Danilewicz – Zielińska, Wisława Szymborska, Henryk Kurta, Marian Podkowiński, Janusz Wolniewicz, Leopold Unger;

* Wolanowski we wspomnieniach przyjaciół: Jacek Woźniakowski, Irena i Hilary Koprowscy, Eugene Grasberg, Ludwik Jerzy Kern, Helena Stachova, Istvan Nemere, Lech Paszkowski, Jolanta Klimowicz – Osmańczyk, Krystyna Goldberg, Aleksander Ziemny, Elżbieta Junosza – Stępkowska;

* Mariusz Kubik, Pamięć. Krótki załącznik do długiej przyjaźni

Wersja elektroniczna jest dostępna w internecie:

Zobacz więcej…

Pobierz publikację w wersji *PDF

*   *   *

Którzy odeszli 

Lucjan Wolanowski

„Gazeta Wyborcza” (Warszawa)
Nr 256 (5263) / 2. 11. 2006 r.


Wisława Szymborska napisała o nim kiedyś, że to chyba najczęściej szczepiony polski dziennikarz.

Od 1956 r., kiedy Polska nieco się otworzyła, stale jeździł po świecie, przywożąc stamtąd ciekawe i wnikliwe reportaże, publikowane w „Świecie”, „Dookoła świata”, „Przekroju” i innych pismach. Wcześniej zajmował się reportażem krajowym. Debiutował w czasie wojny w prasie podziemnej.

Był doradcą WHO i jako jej wysłannik zebrał wstrząsający materiał o krajach biednych, głodnych i nękanych chorobami, czego rezultatem była książka „Upał i gorączka”.

Uczestniczył w wydarzeniach swoich czasów – akredytowany przy wojskach ONZ obserwował dramatyczną operację na Nowej Gwinei w latach 1962-63, był na Przylądku Kennedy’ego w czasie wystrzelenia „Gemini 5”. Opublikował 24 książki, do dziś wznawiane i tłumaczone.

Pasją jego ostatnich lat stała się Australia, gdzie od dawna mieszka jego córka. Pisał jednak coraz mniej, nigdzie się nie udzielał.

Zmarł 20 lutego w wieku 86 lat.


dz [DANUTA ZAGRODZKA]


*   *   *


Pożegnania

„Lucjan Wolanowski – Odkrywca nieznanego”

Polskie Radio, Program II
1. 11. 2006 r., godz. 16.00

1 listopada o godz. 16.00 w cyklu „Pożegnania” audycja Bożeny Markowskiej zatytułowana „Lucjan Wolanowski – Odkrywca nieznanego”. Jest to wspomnienie o zmarłym w tym roku dziennikarzu i podróżniku, autorze wielu książek, takich jak m. in. Poczta do Nigdy Nigdy, Upał i gorączka, Dalej niż daleko, Księżyc na Tahiti… Lucjan Wolanowski zaczynał swoją karierę dziennikarską w okupacyjnej prasie AK. Po wojnie pisywał w „ Przekroju”, potem stał się czołowym reporterem pisma „Świat”, a następnie „Dookoła Świata”. Gnany pasją poznawania dalekich lądów i mórz kilkakrotnie odbywał podróże w najdalsze zakątki świata. Był znany przede wszystkim jako podróżnik odkrywający polskim czytelnikom ląd australijski i Wyspy Oceanii. Ale dziennikarską popularność zapewniła mu rola sprawozdawcy w procesie Władysława Mazurkiewicza – mordercy skazanego w latach 50. na śmierć. Publikowane w prasie reportaże z sali sądowej stały się przyczyną skandalu, w jaki został wplątany sam Wolanowski, pozwany przed sąd za zniesławienie. Jednak dzięki dziennikarskiej rzetelności reporter został uwolniony od zarzutów. Dla polskich czytelników pozostał jednak Wolanowski przede wszystkim autorem reportaży z podróży. Red. Wojciech Giełżyński, dziennikarz, reportażysta i pisarz, mówiąc o Lucjanie Wolanowskim zaliczył go do grona twórców polskiej szkoły reportażu. Niestety lata osiemdziesiąte usunęły dokonania Wolanowskiego w cień. W Leksykonie Dziennikarskim wydanym przez PWN nie znalazło się hasło „Lucjan Wolanowski – podróżnik i pisarz”. Szkoda…


BOŻENA MARKOWSKA

*   *   *

Lucjan Wolanowski we wspomnieniach przyjaciół (12.09.2006 r.)

Wieczór pamięci pisarza

Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Warszawa, 12 września 2006 r.

Ponad 100 osób w wypełnionej po brzegi sali Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, w Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie wspominało Lucjana Wolanowskiego – reportera, dziennikarza i podróżnika. Stawili się licznie jego przyjaciele i koledzy – dziennikarze, pisarze, ale też sąsiedzi z domu przy ul. Odolańskiej 23 w Warszawie, gdzie mieszkał od ponad 50 lat.

Wieczór otworzył prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Janusz Krasiński. W dyskusji zabrali głos: Leopold Unger (dziennikarz „Le Soir” i „Gazety Wyborczej”), Ludwik Jerzy Kern (pisarz dla młodzieży, satyryk, wieloletni dziennikarz krakowskiego „Przekroju”), oraz Wojciech Giełżyński, korespondent wojenny, dziennikarz i reporter.

Gościem honorowym była, przybyła z Australii, córka pisarza Anna Wolanowska – Nathan. Wieczór prowadził Mariusz Kubik, były sekretarz i archiwista zmarłego pisarza.

Na sali byli obecni m.in.: Nina Andrycz, Ryszard Bańkowicz, Henryk Bardijewski, Emilia Bielicka, Maria Braunstein, Danuta Ćirlić-Straszyńska, Bohdan Drozdowski, Irena Dziedzic, Maja i Leszek Engelking, Julia Hartwig, Józef Hen, Ryszard Kapuściński, Romuald Karaś, Edward Karłowicz, Krzysztof Kąkolewski, Jolanta Klimowicz – Osmańczyk, Ewa Krasińska, Jerzy Litwiniuk, dr Joanna Makólska-Kowalska, Ryszard Matuszewski, Janusz Odrowąż – Pieniążek, Hanna Rechowicz, Krystyna Rodowska, Joanna Skórnicka, Krzysztof Teodor Toeplitz, Andrzej Wat.

W imieniu chorego prof. Jacka Woźniakowskiego – szkolnego kolegi Lucjana Wolanowskiego z Gimnazjum Jana Wieczorkowskiego w Rabce, obecna była córka Profesora, Anna Grocholska.

Podczas spotkania odczytano tekst autorstwa zmarłego 20 lutego b.r. dziennikarza, odtworzono także nagranie archiwalne jego głosu, udostępnione przez Iwonę Smolkę z Programu II Polskiego Radia, w archiwum którego znajduje się również nagranie całości spotkania.

* ZOBACZ FOTOGALERIĘ ZE SPOTKANIA… *

*

Wspominając Lucjana Wolanowskiego

(fragmenty dyskusji)

Stowarzyszenie Pisarzy Polskich
Warszawa, 12 września 2006 r.

Wieczór w SPP. Od prawej: Leopold Unger, Janusz Krasiński, Ludwik Jerzy Kern, Wojciech Giełżyński, Mariusz Kubik – Warszawa, 12 września 2006 r.
(Fot. Magdalena Wrzodak)

JANUSZ KRASIŃSKI: – Witam serdecznie na spotkaniu poświęconym pamięci pana Lucjana Wolanowskiego, w imieniu Zarządu Głównego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Przede wszystkim chciałbym przywitać córkę zmarłego autora, panią Annę Nathan, przybyłą na to spotkanie z Australii. Witam wszystkich znakomitych gości. Chciałbym przywitać naszych prelegentów – przyjaciół Pana Lucjana, którzy będą go wspominać: Leopolda Ungera, Ludwika Jerzego Kerna, Wojciecha Giełżyńskiego i Mariusza Kubika.

Są osoby, które znamy przelotnie lub z wiedzy, jaką przekazali nam o nich inni, a które uważamy za swoich bliskich. Wydaje nam się nawet, że nie pozostalibyśmy obojętni, gdyby tylko nadarzyła się okazja wzajemnego poznania. Do takich moich dalekich, nieobojętnych mi znajomych należał pan Lucjan Wolanowski. Poznałem go przelotnie, w redakcji tygodnika „Świat” w 1956 roku, dwa lub trzy miesiące po tym, kiedy, na fali politycznej „odwilży” skorzystałem z amnestii i wypuszczono mnie z więzienia. Odkrywałem wtedy świat na nowo, więc o Wolanowskim wiedziałem zaledwie tyle, że jest pisarzem. Lecz nic o tym, że był AK-owcem, że debiutował za okupacji w konspiracyjnej prasie, co mnie – chłopca z Szarych Szeregów – szczególnie by ujęło. Nawet nie wiedziałem jeszcze, co i o czym pisze. Potem oczywiście zapoznałem się z jego twórczością.

Tę krótką rozmowę w 1956 roku zapamiętałem jako spotkanie z kimś o niezwykle ujmującym sposobie bycia i przyjaznym uśmiechu. Widywałem Pana Lucjana jeszcze nieraz, zawsze przelotnie, zawsze też potwierdzało się moje pierwsze wrażenie o nim, jako o człowieku wielkiego osobistego uroku i przychylnego innym. Z tym większym wzruszeniem otwieram to spotkanie.

MARIUSZ KUBIK: – Chcemy dziś wspominać dziennikarza i podróżnika, reportażystę, autora ponad dwudziestu książek, pisanych w Polsce i krajach europejskich, a później powstających też na bezdrożach Azji, Dalekiego Wschodu i Australii (której zresztą poświęcił się – jako reporter – niemal bez reszty). Dziennikarza powojennego Polpressu, później Polskiej Agencji Prasowej, a następnie tak znanych w okresie powojennym pism, jak „Świat”, „Dookoła świata” i krakowski „Przekrój”. Autora reportaży, których język i konstrukcja rozpoznawalna jest na pierwszy rzut oka pośród całej powojennej szkoły tego gatunku, a przypomnijmy, że to w dużym stopniu w redakcji tygodnika „Świat” ukształtowali się najwybitniejsi polscy reporterzy.

Ponieważ zgromadzili się tu nie tylko dziennikarze, czy miłośnicy dobrej literatury, ale też Ci wszyscy, którzy zapamiętali Lucjana Wolanowskiego jako oddanego przyjaciela, wybitnego dziennikarza i współpracownika, myślę, że nie jest nadużyciem powiedzieć, że – mimo jego fizycznej nieobecności – w jakimś stopniu jest on tu dzisiaj z nami.

Byłbym ciekaw, co dla każdego z Panów jest dewizą tego pisarstwa, ale też i pierwszym skojarzeniem, które przychodzi na myśl, kiedy wspominamy Wolanowskiego – człowieka?

LUDWIK JERZY KERN: – Jako dziennikarza znałem go najdawniej, ponieważ razem rozpoczęliśmy, choć z różnym skutkiem, dziennikarskie kariery w Łodzi, w 1945 roku – w firmie, która nazywała się Polpress, a teraz nazywa się PAP. Zajmowaliśmy się różnymi rzeczami, ja na przykład byłem zastępcą w redakcji rolnej, kompletnie się na tym nie znając, nie mając o tym zielonego pojęcia. Nawet kwiatków nigdy nie sadziłem. Ale, jak kazali gdzieś tam jeździć na różne rolne zebrania, czy pisać sprawozdania z dożynek, to to robiliśmy.

Muszę się Państwu przyznać, niejako usprawiedliwić – marzę o tym, by, gdy przyjdzie na mnie czas i trzeba będzie napisać mój nekrolog, żeby ten nekrolog był wesoły. Bo dotychczas pisze się przeważnie nekrologi dość typowe, czyli smutne. A Lucjan był człowiekiem wesołym, był wewnątrz szalenie wesoły, pełen dowcipu, humoru, usiłując jednocześnie zachować niesłychaną powagę. Powierzchownie był strasznie poważny i zasadniczy, a w środku aż się gotowało, choćby od dowcipów, które znakomicie opowiadał.

Pisałem już, że Lucjan otworzył mi drogę do kariery – można nawet powiedzieć, że do światowej. W początkach lat 60. napisałem dla „Naszej Księgarni” książkę dla dzieci pt. Ferdynand Wspaniały. I posłałem tę książkę Lucjanowi. Zadzwonił, że bardzo mu się ta książka podoba i Ani też się podobała. W związku z tym zaprotegował mnie do swojego węgierskiego wydawcy, publikującego jego reportaże podróżne. I rzeczywiście wydałem tam tę książkę, było to moje pierwsze wydanie zagraniczne. Teraz jest dwudzieste pierwsze, albo też w dwudziestym pierwszym języku mój pies Ferdynand szczeka.

On przyjeżdżał do Krakowa. Najpierw pisał wiele lat do „Przekroju”, potem zdradził go dla tygodnika „Świat”. W każdym razie po jakimś czasie związki pomiędzy Marianem Eilem a Lucjanem się nieco rozluźniły i Eile „zakochał się” w innym reporterze, który się nazywa Budrewicz. Mimo to Lucjan do ostatnich chwil krakowskiego „Przekroju” – bo to jest prawdziwy „Przekrój” – brał w nim udział i był jego autorem. Mianowicie redagowałem tam ostatnią stronę pt. „Rozmaitości” i on od czasu do czasu przysyłał mi jakieś wycinki, jakieś głupoty znalezione w gazetach, czy książkach, z komentarzem – i myśmy to drukowali.

On źle słyszał. Miałem już doświadczenie z ludźmi źle słyszącymi, bo przyjaźniłem się z takim panem, który nazywał się Adolf Dymsza, który głuchł strasznie, z tygodnia na tydzień. Jak przyjeżdżałem do Warszawy, szliśmy po jego przedstawieniu w teatrze „Syrena” na kolację. Opowiadaliśmy sobie dowcipy. On mówił je normalnie, a ja musiałem się drzeć, żeby Dodek te historie zrozumiał. I zawsze pół kawiarni patrzyło, z kim ten Dymsza siedzi, z jakimś idiotą, który drze się na cały regulator. Z Lucjanem było podobnie. Pamiętam, jak przyjechał do Krakowa i pisał znane relacje z procesu Mazurkiewicza. Zdobył wtedy, chyba sprowadzone ze Szwecji, specjalne okulary z wmontowanym w nie bardzo czułym aparatem słuchowym. Mieszkałem wówczas w bloku, z dużą ilością lokatorów. Włożyłem te okulary za uszy i nagle usłyszałem, jak płynie gaz w rurociągach, jak elektryczność w drutach się porusza… Podejrzewam, że on to wykorzystywał w przerwach procesowych – jak była przerwa, zostawał na sali – wtedy adwokat naradzał się z Mazurkiewiczem i Lucjan wszystko dokładnie słyszał. Obrońcą Mazurkiewicza był wspaniały prawnik i adwokat Zygmunt Hofmokl-Ostrowski. Zasłynął tym, że w jakiejś swojej mowie obrończej trzymał rękę w kieszeni spodni. Sędzia mu zwrócił uwagę, że to niewłaściwe, on wtedy wyjął tę rękę z kieszeni i powiedział: „Przepraszam Wysoki Sąd, ale nie przypuszczałem, że trzymając rękę w kieszeni spodni dotykam Wysoki Sąd”. To może tyle.

LEOPOLD UNGER: – Bardzo się obawiałem, że nastąpi tu po prostu uroczystość żałobna, ale gdy Kern zagaił, to zrozumiałem, że właściwie moje obawy były niepotrzebne. W ogóle wcześniej proponowałem Mariuszowi, żeby się zebrać wokół stołu w jakiejś knajpie, bo to by było odpowiednie wspominanie Lucka, ale, jak widzę, tyle osób w żadnej knajpie by się nie zmieściło. Wyobrażam sobie, że gdyby to miała być uroczystość rzeczywiście poważna, to Lucek by się po prostu przewrócił w grobie, dlatego, że on sobie wszystko mógł wyobrazić, tylko nie to, że go wspominamy ze łzami żalu, a nie radości. Radości to właściwie trudno powiedzieć, ale śmiechu po prostu. Jeżeli o mnie chodzi, to mam oczywiście cezurę czasową, wspominając Lucka. Przy czym z góry uprzedzam, że zawsze, gdy wspominamy nieżyjącego, to mówimy przede wszystkim o sobie. I od tej reguły i tym razem odejść się nie da.

Co mnie łączyło z Luckiem? Po pierwsze bardzo, bardzo stara znajomość. Najpierw pośrednia, bo moja żona znała rodzinę Lucka przed wojną. Po czym mieliśmy parę punktów wspólnych. Po pierwsze zaczynaliśmy obaj od pracy w PAP-ie. Po drugie, zostaliśmy obaj stamtąd wyrzuceni przez tę samą Julię Mincową, pod bardzo podobnymi pretekstami. Jego wyrzuciła za niedobre pochodzenie, nie wiem, czy burżuazyjne, czy żydowskie, czy oba razem, a mnie wyrzucili za to, że moja postawa była „nieodpowiednia”, nie pasowała do modelu dziennikarza socjalistycznego. Tak, że u źródeł naszej kariery dziennikarskiej leży Julia Minc, tak się to już złożyło.

Zaczynaliśmy obaj pracę od słuchania – bo Lucek słuchał w czasie wojny BBC dla AK, a ja po wojnie słuchałem nie BBC, tylko Radio Warszawa dla reżimowej już wtedy ambasady polskiej w Bukareszcie. Śmieszne jest to, że zaczynaliśmy obaj od słuchania, przy czym on był głuchy od dziecka a ja jestem głuchy na starość.

Łączy nas także coś, co od tego czasu doradzałem swoim młodszym kolegom – żeby się uczyli języków. A mówię o tym dlatego, że pierwsze nasze lekcje języków obcych szły przez radio, w czasie wojny. I on i ja uczyliśmy się z radia BBC które, przynajmniej w moim przypadku, pozostało na zawsze jakąś linią życia.

Te początki oczywiście nie świadczą o tym, jak wyglądała później nasza przyjaźń. Potem on stosunkowo szybko doszedł do kategorii arystokracji dziennikarskiej, jaką jest reportaż, a ja siedziałem najpierw w takiej dziurze, która się nazywała działem depesz w „Życiu Warszawy”, potem zaś w sekretariacie redakcji. Czyli, zawodowo biorąc, byliśmy w zupełnie innych kategoriach. Ale spotykaliśmy się przy okazjach prywatnych w Stowarzyszeniu Dziennikarzy na Foksal, czy w innych knajpach, i rozmawialiśmy, będąc mniej więcej w równym stopniu nastawieni ironicznie do rzeczywistości, a nasze rozmowy polegały przede wszystkim na opowiadaniu żartobliwych historii i dowcipów.

Lucek, jak wiemy, pisał reportaże ze świata. Wszyscy Państwo tu zgromadzeni orientują się zapewne, czym były reportaże zagraniczne w końcu lat 50., czy w latach 60. Były jak powiew świeżego powietrza, otwarte okno na świat. Okazało się, że żaden „knut”, żaden bat, czy knebel nie przeszkodził Wolanowskiemu, i naturalnie innym także, w tym, żeby w jakiś sposób ten świat przed zamkniętymi za „żelazną kurtyną” Polakami próbować otworzyć. Pamiętam bardzo dobrze te czasy i lekturę i chcę od razu powiedzieć, że Lucek umiał pisać. Nie wiem, czy Państwo sobie zdają sprawę – to nie jest takie proste. Miał znakomite pióro, pełne humoru a – powiedzmy sobie szczerze – nie jest to częsta cecha, nawet wśród zawodowców.

Nasza przyjaźń nie została przerwana, choć przerwany niestety został nasz kontakt. On został tutaj, a ja wybrałem emigrację – nie turystyczną i nie reportażową, tylko, nazwijmy to, zwyczajną i w 1969 roku wyjechałem. Błędem byłby pogląd, że nasz kontakt się na tym urwał. Lucek miał zupełnie nieprawdopodobną przyjemność w referowaniu mi rozmaitymi drogami – i listownie i przez telefon – dowcipów, cytował też rozmaite paskudztwa, które pisano na mój temat, przez moich zresztą kolegów. Gdyby mógł dzisiaj przeczytać fragmenty mojej tak zwanej „teczki”, to by umarł po raz drugi, tym razem ze śmiechu, bo tam są nazwiska i sformułowania zupełnie nieprawdopodobne. Nie wiem, jakim cudem miał dostęp do moich tekstów, choćby tych z paryskiej „Kultury”. Słuchał też Radia Wolna Europa, choć tylko na jedno ucho. Miał więc ze mną, mimo wszystko, jakiś kontakt, co często potwierdzał dzwoniąc lub pisząc a nawet, muszę powiedzieć, to i owo komentując. Ten komentarz był bardzo trafny, a przede wszystkim zawsze bardzo dowcipny.

WOJCIECH GIEŁŻYŃSKI: – Nie znałem bliżej osobiście Pana Lucjana Wolanowskiego, w przeciwieństwie do moich szanownych przedmówców, nie będę więc mógł Państwu służyć serią znakomitych anegdot. Natomiast mogę powiedzieć, że kiedy w połowie lat 50. zaczynałem swoje życie reporterskie w „Dookoła świata”, to Wolanowski był już idolem dla nas, młodych ludzi, dziennikarzy wchodzących do zawodu, a gdy zaczął jeszcze jeździć po świecie, to zacząłem mu piekielnie zazdrościć. Byłem zawistny i zły, bo tak się składa, że ja na mapach, jako kilkuletnie dziecko, nauczyłem się czytać i cały świat znałem znakomicie, szczególnie wyspy. Mogłem wymienić na świecie tysiąc wysp i zakasować tym profesorów geografii, mając lat osiem. To hobby zostało mi zresztą do dziś, całkiem niedawno wymyśliłem nawet nową naukę, którą nazwałem „insularyzmem”, czyli „nauką o wyspach”. A on tam już wtedy jeździł, jedna z jego pierwszych książek nazywała się Księżyc nad Tahiti… To był początek lat 60.

I co tu dużo mówić – jeżeli uznajemy, że istnieje coś, co nazwalibyśmy polską szkołą reportażu, to Lucjan Wolanowski był idolem i wzorcem dla tej grupy młodszych. Tu na sali siedzi, widzę, kilku nieco później najznakomitszych reporterów, bo jest i Ryszard Kapuściński i Krzysztof Kąkolewski, a ze zmarłych należy wymienić Wiesława Górnickiego i Kazimierza Dziewanowskiego. Wszyscy razem tworzyliśmy to, co się nazywało, chyba nawet słusznie, polską szkołą reportażu. Reportaż stał się polską specjalnością i wielu z nas, czy może nawet większość, swoje życiowe dziennikarskie triumfy odnosiła podczas wyjazdów zagranicznych, choć, o czym wspomniał pan redaktor Unger, wtedy rzadko kto wyjeżdżał. Myśmy też rzadko wyjeżdżali – ale gdy po 1957 roku zaczęliśmy już trochę podróżować, to nasze reportaże były czytane przez ludzi z wypiekami na twarzy. Teraz, gdy książki reporterskie ukazują w nakładzie dwóch tysięcy, mówi się, że to dużo. W tamtym czasie nasze książki wychodziły w nakładzie czterdziestu czy pięćdziesięciu tysięcy i rozchodziły się, taka to była różnica.

Kiedy Wolanowski zaczął podróżować po Oceanii, po wyspach Tonga, Samoa, Tuamotu, Markizach, Nowej Kaledonii, które zawsze były moim marzeniem, to, jak mówiłem wcześniej, piekielnie mu zazdrościłem. Bo ja tam nigdy nie dojechałem, choć zwiedziłem pół świata. Był wzorem dlatego, że umiał pisać reportaże – co staram się zawsze wpajać młodzieży – z dwóch perspektyw jednocześnie: z perspektywy żaby i z perspektywy orła. Perspektywa żaby – to chodzenie między najzwyklejszymi ludźmi, obserwacja ich emocji, wrażeń, odczuć, obsesji, poznawanie społeczeństw „od dołu”. Jednocześnie dziennikarz piszący syntezę w swoich reportażach musi znać problematykę polityczną, gospodarczą, psychospołeczną, kulturową tych krajów. On to znał świetnie. I reportaż dopiero wtedy jest dobry, kiedy łączy w sobie właśnie to spojrzenie żaby ze spojrzeniem orła. Potem arcymistrzem tego stał się, siedzący tam skromnie, w kąciku, pan Ryszard Kapuściński, ale było to jednak jakieś dziesięć lat później po Wolanowskim, kiedy ten zajmował się już głównie Australią a mniej czymkolwiek innym.

Wolanowski przyszedł pracować do redakcji „Dookoła świata” pod koniec lat 60., kiedy ja właśnie stamtąd odszedłem. Tak, że żadna bliższa znajomość mnie z nim nie łączyła, spotykaliśmy się oczywiście przy różnych okazjach, bardzo lubiłem go słuchać, bo rzeczywiście, jak mówili przedmówcy, był człowiekiem wesołym i dowcipnym. Nic o jego życiu nie mogę więc powiedzieć, może poza czymś, co zaciekawiło mnie w wydanej w Katowicach po jego śmierci publikacji okolicznościowej. Mianowicie, on przyjaźnił się z kilkoma osobami, które doskonale znałem – ludźmi z mikołajczykowskiej „Gazety Ludowej”, wydawanej tuż po II wojnie światowej. Wspomina na przykład Teofila Sygę. Byłem wtedy uczniakiem, ale już bardzo dużo pisałem w „Gazecie Ludowej”, prowadził ją zresztą mój ojciec. A Teofil Syga i jego żona byli jednymi z najbliższych przyjaciół mojego domu. On zatem wyraźnie obracał się również w środowisku ludzi „wyklętych”, jakimi wówczas byli wszyscy, pracujący dla Mikołajczyka. Tego epizodu z jego życia wcześniej nie znałem.

MARIUSZ KUBIK: – Wolanowskiemu chodziło zatem o spojrzenie inne, niż oczami „białego barbarzyńcy” – wejście w skórę człowieka, ludu, kraju, który się opisuje. Są to, jak sądzę, niezbywalne cechy nie tylko jego twórczości, ale i dobrego reportażu. Reguła: „Żeby coś opisać, należy to zrozumieć dobrze samemu” – zdaje się być oczywista dla tego gatunku.

Czy jednak dzisiaj, w dobie telewizji, komputerów i Internetu – jednym słowem, szybkiego przekazu informacji – jest to reguła, która się nadal sprawdza? Czy ten rodzaj ciekawości, dociekliwości, dokładności spojrzenia a zatem takiego warsztatu, jaki pamiętamy z twórczości Wolanowskiego, byłby i dziś obowiązujący, powszechny? Jak dzisiaj należy się dziennikarstwa „uczyć”?

WOJCIECH GIEŁŻYŃSKI: – Odpowiedź wydaje się prosta: dziennikarstwa, uważności, dociekliwości nie da się nauczyć w żadnej szkole dziennikarskiej, lub na uczelniach. Oczywiście, można się tam doskonalić, ale by dziennikarzem zostać, należy mieć dwie cechy psychologiczne: po pierwsze ciekawość świata – lubić plotkować, gadać, wszędzie wsadzać swój nos. A drugi warunek – chęć do przekazania czegoś od siebie innym. Już u dzieci w przedszkolu można zauważyć, że niektóre, co bardziej energiczne, za wszelką cenę chcą coś narzucić, opowiedzieć innym. Jeżeli ma się te dwie cechy – jest to materiał na dziennikarza. Jeżeli się ich nie ma wrodzonych, to dziennikarstwa z tego nie będzie. Prosta odpowiedź.

LEOPOLD UNGER: – Nie mam zupełnie nic na ten temat do powiedzenia, bo sam się dziennikarstwa nigdy nie uczyłem. A gdy próbowałem uczyć innych, wychodziła z tego całkowita klapa. W czasach „odwilży” gomułkowskiej byłem, przepraszam rektora Giełżyńskiego, jednym z najbardziej gorliwych zwolenników likwidacji wszelkich szkół dziennikarskich – bo to, co przychodziło do redakcji „Życia Warszawy” z dyplomami szkół dziennikarskich, do niczego się nie nadawało. Nie mam więc jakiegokolwiek doświadczenia w uczeniu, a w szczególności dziennikarstwa.

Chciałbym przypomnieć, bardzo skromnie, że jest, niektórzy mnie tu zrozumieją, coś takiego, jak talent. I że można być dziennikarzem bez talentu, tak jak można być pisarzem bez talentu, rzemieślnikiem bez talentu – a że dziennikarstwo jest czymś na pograniczu sztuki, talent może być rzeczą niezbędną, by ten zawód w sposób przyzwoity wykonywać. Korzystam z okazji, żeby powiedzieć, że Lucek Wolanowski to był bardzo utalentowany dziennikarz.


Wojciech Giełżyński, 1930-2015, korespondent wojenny, dziennikarz i reporter
Ludwik Jerzy Kern, 1920-2010, pisarz dla młodzieży, satyryk, wieloletni dziennikarz krakowskiego „Przekroju”
Janusz Krasiński, 1928-2012, prozaik, dramaturg, prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich
Leopold Unger, 1922-2011, dziennikarz „Le Soir” i „Gazety Wyborczej”
Wieczór prowadził Mariusz Kubik

*   *   *

[…] W Domu Literatury wieczór poświęcony pamięci Lucjana Wolanowskiego. Niespodzianka: pełna sala! Prowadzi (z obowiązku) Krasiński, ale główni wspominający to Kern i Unger. Przyjechała z Australii jego córka Ania, co powstrzymało od zwierzeń Irenę D. („dziecko jest na sali” – szepnęła do mnie). Zabrałem i ja głos, żeby ze swego miejsca powiedzieć parę słów o niezwykłej uczynności Lucjana, o prawdziwej przyjaźni. O tym, że woził mnie samochodem do Konstancina („Paniczu, stangret czeka”) i był w tym, mówię, „tak zajadły, że kiedy córka kupiła sobie samochód i zaczęła mnie wozić, stosunki się ochłodziły, bo on uznał to za zdradę; na szczęście, córce wkrótce malucha ukradli i wszystko wróciło do normy”.

O Lucjanie, o tym, co ja mu zawdzięczam, a także Madzia, trzeba będzie kiedyś napisać.

Fragment książki Józefa Hena pt. Dziennik na nowy wiek, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009, ISBN 978-83-7414-706-4.

Nagrobek Lucjana Wolanowskiego na Cmentarzu Żydowskim w Warszawie. W tle ogrodzone grobowce czterech pokoleń rodziny Wolanowskich, Konów i Baumritterów 
– Warszawa, 9 października 2009 r.
©
Fot. Mariusz Kubik

Powrót do strony głównej