Tygodnik „Świat”

Tygodnik „Świat” – popularny ogólnopolski tygodnik ilustrowany, ukazujący się w latach 1951 – 1969, przeważnie w objętości 24 stron, wydawany przez „RSW Prasa”. Siedziba redakcji mieściła się przy ul. Nowy Świat 58 w Warszawie. 

Wydawany po II wojnie światowej częściowo nawiązywał swą formułą do swego przedwojennego poprzednika, a częściowo do amerykańskiego tygodnika „Time”. Poświęcony był tematyce społeczno-politycznej, kulturalno-naukowej i ekonomicznej. Tutaj zamieszczali swe teksty wybitni reportażyści, m.in. Marian Brandys, Kazimierz Dziewanowski, Wiesław Górnicki, Krzysztof Kąkolewski, czy Lucjan Wolanowski.

Charakterystyczne cykle (stałe i okresowe) to m.in. „Świat-Nasza Kronika” Zbigniewa Mitznera (pod pseud. Jan Szeląg), „Felieton krakowski” Stefana Otwinowskiego, „Notatnik zapaleńca” Józefa Hena, „Niebieskie kartki” Adolfa Rudnickiego, „Tylko dla kobiet” Anny Ziółkowej i in.

Na łamach pisma ukazywały się w odcinkach najważniejsze teksty literatury polskiej (m.in. pierwodruk „Na wsi wesele” Marii Dąbrowskiej, „Przygody Pędrka Wyrzutka” Stefana Themersona, fragmenty wydanej dopiero w latach 70. na emigracji powieści Leopolda Tyrmanda „Siedem dalekich rejsów”, opowiadania Wilhelma Macha) i światowej (np. „Stary człowiek i morze” Ernesta Hemingwaya w tłum. Bronisława Zielińskiego, czy opowiadania Jarosława Haszka w tłum. Stefana Dębskiego), ponadto m.in. sonety Janusza Minkiewicza, „Dziennik podróży” Mieczysława Jastruna, fraszki Stanisława Jerzego Leca i Tadeusza Fangrata, ilustracje, rysunki i historyjki obrazkowe znanych grafików, m.in. Jerzego Flisaka, Jana Lenicy, Zbigniewa Lengrena, Szymona Kobylińskiego, Antoniego Uniechowskiego, Ignacego Witza, czy Jerzego Zaruby i in.

Istotnym elementem każdego wydania były liczne czarno-białe fotoreportaże (wśród fotoreporterów: Konstanty Jarochowski, Jan Kosidowski, Wiesław Prażuch i Władysław Sławny).

Na fali czystek politycznych po wydarzeniach marcowych zlikwidowany; wkrótce w jego miejscu (i w tym samym budynku) powstał inny tygodnik „Perspektywy”.

Redaktor naczelny: Stefan Arski (1910-1993)

Zastępca redaktora naczelnego: Stanisław Brodzki (1916-1990)

Sekretarz redakcji: Stanisław Ostrowski

Dziennikarze i współpracownicy: Mirosław Azembski (1923-1988), Ryszard Bańkowicz, Marian Brandys (1912-1998), Kazimierz Dziewanowski (1930-1998), Wiesław Górnicki (1931-1996), Józef Hen (1923-), Maria Jarochowska (1918-1975), Edward Karłowicz (1921-2013), Krzysztof Kąkolewski (1930-2015), Artur Międzyrzecki (1922-1996), Andrzej Mularczyk (1930-), Wiesław Nowakowski, Witold Nowierski, Edmund Jan Osmańczyk (1913-1989), Wilhelmina Skulska-Kruczkowska (1918-1998), Irena Poznańska (redaktor graficzny pisma) (1922-), Edda Werfel (1912-1992), Lucjan Wolanowski (1920-2006), Aleksander Ziemny (1924-2009).

Fotoreporterzy: Konstanty Jarochowski (1920-1978), Jan Kosidowski (1922-1992), Wiesław Prażuch (1925-1992), Władysław Sławny (1907-1990).

Rysownicy (na stałe lub czasowo): Tadeusz Fangrat (1912-1993), Jerzy Flisak (1930-2008), Zbigniew Lengren (1919-2003), Jan Lenica (1928-2001), Szymon Kobyliński (1927-2002), Antoni Uniechowski (1903-1976), Ignacy Witz (1919-1971), Jerzy Zaruba (1891-1971).

Jeden z wielu fotoreportaży Jana Kosidowskiego

Na łamach „Świata” publikowali ponadto m.in.: Paweł Jasienica (1909-1970), Zygmunt Kałużyński (1918-2004), Adam Mauersberger (1910-1988), Miłosław Petruszka (1915-1995), Jerzy Płażewski (1924-2015), Marian Podkowiński (1909-2007), Jerzy Pomianowski (1921-2016) , Marceli Ranicki (1920-2013), Adolf Rudnicki (1909-1990) (cykl pt. Niebieskie kartki), Alojzy Sroga (1927-1980), Julian Stawiński (1904-1973), Maria Gustawa Sten (1917-2007), Zbigniew Stolarek (1920-1988), Jan Alfred Szczepański (1902-1991), Krzysztof Teodor Toeplitz (1933-2010), Jerzy Waldorff (1910-1999), Monika Warneńska (1922-2010), Stanisław Zieliński (1917-1995), Wojciech Żukrowski (1916-2000), Mirosław Żuławski (1913-1995), Jadwiga Żylińska (1910-2009) i inni.

MARIUSZ KUBIK

*   *   *

Spacer po Nowym Świecie

„Rzeczpospolita” – „Magazyn Rzeczpospolitej” (Warszawa)
Nr 28 / 13. 07. 2001 r.

Dwaj dziennikarze „Gazety Stołecznej” proponują spacer po Nowym Świecie, przedstawiają dom po domu, sięgają do historii, gdy sądzą, że wiedzą na jej temat coś interesującego.

Nie bez powodu rzucam okiem na notkę o domu nr 58. W dawnym budynku hotelu Savoy, potem, po powojennej przebudowie, siedzibie „Perspektyw”, dziś działa Wyższa Szkoła Dziennikarska im. Melchiora Wańkowicza. Czyżby? Wojna, przebudowa „powojenna” – i zaraz te „Perspektywy”? Ejże, warszawiacy ze „Stołecznej”, nie zapomnieliście aby o czymś?

Korespondencja Lucjana Wolanowskiego z Holandii

Pod numerem 58 mieściła się redakcja tygodnika „Świat”, który wychodził od 1951 roku do jesieni 1969 roku. Pierwszą datę sprawdzam w encyklopedii, co do drugiej nie mam wątpliwości, bo zamknięcie „Świata” zapamiętałem jako początek trudnego okresu przymusowego bezrobocia. Osiemnaście lat istnienia pisma, a teraz w notce o domu, w którym się mieściło, ani o nim słowa? Przykre to mocno, nie tylko dlatego, że fragment własnej i nie tak znów dawnej przeszłości staje się, pod piórem dziennikarzy zapewne młodych i na pewno nie bardzo frasobliwych, zamgloną plamą odległej historii, niewartej skrupulatnej dociekliwości, jak epoka brązu. „Świat” był pismem w swoich latach wyjątkowym – więc i dlatego niełatwo pogodzić się z tym przemilczeniem jego istnienia.

Fotoreportaż po wydarzeniach Października 1956

Było to wtedy jedyne w Polsce pismo prawdziwie ilustrowane, wzorowane, jeśli pamiętam, na angielskim „Picture Post”. Słynęło z fotoreportaży, zawsze czarno-białych, choć inne pisma zamieszczały już zdjęcia kolorowe. Każdy z jego trzech fotoreporterów – Wiesław Prażuch, Konstanty Jarochowski i Jan Kosidowski – był sławą w swoim fachu. Dobrze sekundowała im Józefa Schif, która specjalizowała się w fotografiach mody. Redaktorzy, felietoniści, dziennikarze, zwłaszcza reporterzy „Świata”, stanowili wtedy ścisłą krajową czołówkę, Naczelny – Stefan Arski, jego zastępca – Stanisław Brodzki, sekretarz redakcji – Stanisław Ostrowski – wszyscy oni mieli tak zwaną dobrą rękę w dobieraniu członków zespołu. Lucjan Wolanowski, świetny, do dziś aktywny reporter przemieszczający się wówczas z kontynentu na kontynent, Aleksander Ziemny, teraz znany raczej jako pisarz i tłumacz, Edward Karłowicz, popularyzator nauki, Mirosław Azembski, późniejszy korespondent PAP w Paryżu, Stefan Marody, Wojciech Adamiecki, obecnie dyplomata, niedawny ambasador w Izraelu, panie Jadwiga Lipowska i Irena Poznańska, twórczynie szaty graficznej tygodnika – nikt z nich nie zasługuje na to, by zapominać o piśmie, które wyrobiło im nazwiska. A stali felietoniści: Adolf Rudnicki, ze swymi „Niebieskimi kartkami”, Krzysztof Teodor Toeplitz piszący o filmie, Tomasz Domaniewski – autor sportowych felietonów, Jerzy Waldorff odwiedzający nas ze swoim jamnikiem Puzonem?

Dziwny był ten „Świat”, jeśli przyjrzeć się jego dziennikarzom z dystansu czasu. Pracowali tam przecież obok siebie Kazimierz Dziewanowski i Marian Brandys, a z drugiej – jeśli tak można powiedzieć – strony również Wiesław Górnicki, który wkrótce po moim przyjściu do zespołu wyjechał do Nowego Jorku na placówkę korespondencką przy Organizacji Narodów Zjednoczonych, by zostać stamtąd odwołany karnie po wojnie sześciodniowej na Bliskim Wschodzie, gdy odmówił pisania o niej tak jak nakazywano w Warszawie.

Korespondencja Macieja Kuczyńskiego

Jak odmiennie miały kształtować się później poglądy, wybory polityczne tych ludzi. Nic wtedy tego nie zapowiadało, wszystkich nas łączyła praca w koleżeńskiej atmosferze. A może mi się tylko tak wydawało, może miałem za mało doświadczenia, by się rozeznać, może byłem na to za młody? Prawda, byłem najmłodszy w zespole. Miła to cecha, szkoda, że się ją traci, wyrasta z niej z czasem.

Zamknięto „Świat” za to, że przyzwoicie zachował się w Marcu 1968 roku. Podczas gdy wszystkie inne tytuły włączyły się w antysemicką, nacjonalistyczną kampanię pomarcową – jedne z gorliwością, inne pod przymusem – „Świat”, który w warunkach cenzury nie mógł przecież jej się przeciwstawić, ostentacyjnie ją lekceważył. Tylko jeden z dziennikarzy – pozwolę sobie nie wymienić jego nazwiska – dostrzegł szansę szybkiej kariery i próbował urządzić w redakcji sabat czarownic. Zapłacono mu za to zaraz, tak jak wszystkim mu podobnym. Dostał stanowisko w zarządzie RSW „Prasa”, wtedy uważane za wpływowe.

Korespondencja Grzegorza Jaszuńskiego z Tokio

„Perspektywy”, które „Gazeta Stołeczna” honoruje teraz notką o spacerze po Nowym Świecie, miały być pismem zdrowym politycznie, miały wynagrodzić mocodawcom z KC kłopoty, jakich doświadczyli ze „Światem”. Dlatego umieszczono ich redakcję w naszym lokalu, by rozrastała się z każdym dniem o nowe odbierane nam pokoje – bo tamci przygotowywali swoje pierwsze numery, gdy my zamykaliśmy ostatnie nasze. Dlatego postanowiono zniszczyć świetne archiwum „Świata”, oddać na makulaturę zbiór jego roczników – i gdyby nie ofiarność Jadwigi Narbutowicz, naszej wyśmienitej archiwistki, która później pełniła tę samą funkcję w „Polityce”, może i tak by się stało.

Sekretarze i instruktorzy nie zawiedli się na ideologicznej poprawności „Perspektyw”, które ukazywały się przez dalsze kilkanaście lat. „Świat” zaś, wraz z okolicznościami jego likwidacji, popada, widzę, w zapomnienie. Kiedy więc spaceruję po Nowym Świecie, staram się, by nie było całkowite.

RYSZARD BAŃKOWICZ

*   *   *

„Świat” przy Nowym Świecie

„Rzeczpospolita” (Warszawa)
Nr … / 14-15. 01. 2006 r.

POWROTY | Na pierwszym piętrze, obok eleganckich kiedyś schodów powstała smażalnia wiadomości, które niełatwo było rozpoznać wśród plotek, skwierczących na tej samej patelni. Korespondenci paru dzienników zachodnich przychodzili tutaj o wiele chętniej niż na oficjalne konferencje…

Zapowiedziany byłem przez Lucjana Wolanowskiego, znanego już wtedy reportera, którego znałem z lat gimnazjalnych w Rabce. Posłuchania udzieliło mi dwóch panów: naczelny „Świata” Stefan Arski i dotychczasowy sekretarz redakcji Jerzy Gembicki. Powitali mnie dość zjadliwym śmiechem, kiedy na dużym biurku w gdańskim stylu położyłem tomik moich wierszy „Teraz i zawsze”, wydany przed kilkoma dniami w Czytelniku. Redaktor: Jerzy Lisowski. To miała być moja rekomendacja!

Reportaż Edwarda Karłowicza ze Związku Radzieckiego

„Z wierszykami przychodzi pan do ciężkiej pracy? Pomyliliście chyba adres, drogi kolego…” Nie znęcali się jednak, przeciwnie. Gdy próbowałem pozbyć się wstydu, sami mi w tym pomogli. Wiedzieli, skąd przychodzę. Czuło się w nich ciekawość – równie prywatną co profesjonalną. Siedem lat – biblijna miara – przepracowałem, z tego niemało przełazikowałem w API (Agencji Prasowo-Informacyjnej), która była jakimś dziwnie trzymającym się życia bękartem działu oświatowego Czytelnika.

Wysypisko odpadów. Kto naraził się politycznie, choćby głupawym, lecz powiedzianym na głos dowcipem; kogo uznano za osobnika trefnego na kolejnym etapie roboty dziennikarskiej; kto był obcy, szczególnie obcy klasowo; komu wytknięto poturbowanie (znalazł się partyjny świadek) koleżanki Żydówki na Uniwersytecie; kto pisywał jakieś kawałki w kronice miejskiej lub sportowej gazet endeckich lub też robił korektę w gazetce, uznanej dziś za trockistowską – tacy to ludzie zostali przygarnięci – czyż można wątpić, że za wiedzą UB – przez panów J. i D., kierowników API. Obwąchiwaliśmy się wzajemnie przez dłuższy czas, to całkiem zrozumiałe. Nieraz jednak koleżeństwo, gdy zostało wypróbowane. przechodziło w świetną, szczerą przyjaźń. Mnie darzyli przyjaźnią, rzecz jasna z wzajemnością, Leszek Pietrzak, przed wojną reporter „Kuriera Porannego”, teraz wyrzucony na bruk po likwidacji mikołajczykowskiej „Gazety Ludowej”. Ten to druh starszy był ode mnie o piętnaście lat, a jeszcze większa różnica wieku dzieliła mnie od drugiego przyjaciela: Edwarda Ligockiego. Zbliżał się do siedemdziesiątki. Jeżeli API była w całości dziwactwem, to pan Ligocki był tego najświetniejszym przykładem.

Pierwszą wojnę przebył częściowo w schronach i okopach frontu zachodniego. – Napisał – przerywa mi Arski – sławną kiedyś powieść „Nad Sambrą i Mozą”. – Potem zmieniały się, jedna po drugiej jego zagrody polityczne: obóz Piłsudskiego, endecja, wreszcie sikorszczycy. Wszędzie tam uprawiał namiętną publicystykę.

Druga wojna to już okres wielkich, a przecież tak niedocenianych ambicji politycznych. I naukowych! Tak. bo Edward Ligocki (którego z wyrazami czci tytułowaliśmy profesorem) zostaje wykładowcą Polskiego Uniwersytetu St. Andrews w Szkocji. Z biegiem lat narastają w tym człowieku dwie przeciwstawne skłonności, może pasje: gorąca religijność katolicka i awersja do Watykanu. Myślę, że ta druga cecha była powodem zaangażowania profesora na etat w naszej agencji. Jego prywatne archiwum pełne było opisów strasznych nikczemności: jak to papież Urban Któryś pastwił się nad swoimi dworakami; co ukradł i kogo gwałcił Cezar Borgia… Napisawszy 2 – 3 demaskatorskie stroniczki, pan Edward spieszył do swej młodej żony w Gołąbkach pod Warszawą. I oboje, dwa razy dziennie, udawali się na mszę do miejscowego kościoła.

Korespondencja Lucjana Wolanowskiego z Norwegii – 1957 r.; cykl: „Lądy i ludy”

Któregoś redakcyjnego dnia pan Ligocki, z palcem na ustach, wprowadził mnie do pustego akurat pokoju i wyjął z solidnej brytyjskiej teczki dwa przepięknie, po mistrzowsku oprawione tomy. Ciemnobordowe, ze złotymi tłoczeniami. – Nie na wynos, tutaj przy biurku musi pan to czytać. Niech pan przyjmie mój gest w dowód przyjaźni i zaufania…

Co to było? Ni mniej ni więcej, tylko 15 i 14 księgi „Pana Tadeusza”, pióra Edwarda Ligockiego. Raziło go. że poemat kończy się jakoś nijako, co tu gadać, pijackimi okrzykami na cześć Podkomorzego, Zosi i Tadeusza. Jak gdyby wieszcz zaprzeczał własnym słowom: „I ja tam z gośćmi byłem…” Krótko mówiąc, kilka prywatnych historii miało u pana Ligockiego ciąg dalszy. Tyle pamiętam, że napisane były kunsztownym trzynastozgłoskowcem.

Wczesna wiosna 1956. Do tygodnika „Świat” przyszedłem w okresie przemieszczania się rozmaitych prywatnych i politycznych akcentów. Mówiono tu i tam o stworzeniu przeciwwagi dla drobnomieszczańskiego „Przekroju”. Kibice prasowi ochrzcili to pismo „Lajf-Ogoniok” – pół na pół z ironią i pewnym szacunkiem. Redaktor Arski ściągnął niektóre wzory, np. duże płaszczyzny ilustracji, z wielkich tygodników amerykańskich. Szefem działu fotografii został Władysław Sławny, reemigrant z Francji. Pierwszy raz w Polsce zastosował grę między bliskim i dalekim planem… Ja zaprzyjaźniłem się blisko z trzema świetnymi fotoreporterami, nie przesadzę mówiąc nowatorami: Jankiem Kosidowskim, Wiesiem Prażuchem i Kotkiem Jarochowskim. Wszyscy trzej umarli, nie dożywszy sześćdziesiątki. Myślę, że bardziej niż papierosy zabijały ich opary kwasów w ciemni laboratorium.

„Przygody Pędrka Wyrzutka” Stefana Themersona, drukowane w odcinkach

Jeszcze przed Październikiem ‘56 Arski miał bardzo kiepskie notowania w opinii publicznej. Oburzały ją grubo propagandowe książki o Piłsudskim, Legionach i londyńskiej emigracji. Żeby oczyścić choć trochę „twarz”, a może też po części z przekonania, jako że miał przeszłość PPS-owską – Arski wyprzedził innych PRL-owskich redaktorów w drukowaniu wspomnień i opinii kilku działaczy niepodległościowych, którzy dopiero co wyszli z więzienia. Dość tutaj wspomnieć o Władysławie Bartoszewskim.

Na pierwszym piętrze, obok eleganckich kiedyś schodów powstała smażalnia wiadomości, które niełatwo było rozpoznać wśród plotek, skwierczących na tej samej patelni. Korespondenci paru dzienników zachodnich przychodzili tutaj o wiele chętniej niż na oficjalne konferencje. O kilku warto wspomnieć. Małżeństwo Gruson, Flora (fotoreporterka) i Sidney z „New York Timesa”. David Floyd z londyńskiego „Daily Telegraph”, dobrze już sterany życiem, przeważnie na bańce. Wyciągał od nas pożyczki złotówkowe (!) na wieczne nieoddanie. Philip Ben, szkolny kolega Arskiego z Łodzi, od kilku lat ceniony publicysta „Le Monde”. Kilka miesięcy po wizytach u nas przemycił na Zachód tajne przemówienia Chruszczowa, ukazujące ścisłemu aktywowi zbrodnie Stalina. Wkrótce potem wyrzucono Bena z Polski. Wreszcie David Halberstam, potomek rabina-cudotwórcy z Bobowej. Następca Grusona w korespondencjach dla nowojorskiego „Timesa”. Zakochał się w aktorce Elżbiecie Czyżewskiej, która po różnych manewrach została jego żoną. Obaj, Gruson i Halberstam, laureaci Pulitzera, zrobili świetne kariery – w znacznym stopniu dzięki wydarzeniom w Polsce.

Korespondencja Melchiora Wańkowicza ze Stanów Zjednoczonych

„Świat” przyciągał ludzi z prawa, lewa i ze środka; co prawda jest to określenie dość umowne. Nie było jeszcze bunkrów politycznych o ostro zarysowanych konturach. Tutaj chcieli drukować, i drukowali z tygodnia na tydzień Adolf Rudnicki, Marian Brandys. Stanisław J. Lec, Józef Hen. Niemały rozgłos wywołała filipika Leopolda Tyrmanda przeciwko wodzowi Paksu Bolesławowi Piaseckiemu. „Świat” zamieścił z pochwalną glosą debiutanckie opowiadanie Marka Hłaski. Dobra przepustka! Bo wkrótce miał się stać ten Marek kimś ważniejszym niż autorem tekstów: pupilem kulturalnej Warszawki, rozrabiaką w Oborach i Kameralnej, prawdziwym czy rzekomym kochankiem oczarowanych nim redaktorek z Wiejskiej…

Co tu kryć, drodzy starsi państwo… To wszystko przeminęło z wiatrem, prawie, prawie bez śladu. Kochanowski w „Trenach”: „Czasie, porządnej ojcze niepamięci!”.

Za okno na świat, przebite w naszej PRL-owskiej zagrodzie, uznane zostały teksty Hemingway’a, Babla, i jeszcze kilku innych dobrej marki. Tłumacze tych rzeczy chodzili po mieście z minami laureatów. Ale mało tego! Drukując fragmenty Orwella i Koestlera, co nawet przy dużej odwilży było przedsięwzięciem bardzo ryzykownym, znaleźliśmy się jednym baranim skokiem w europejskiej awangardzie intelektualnej… Nie śmiejcie się, młodzi. Ja, nieuzbrojony w żadne papiery przewodnie, pojechałem latem 1957 do Londynu. Zaprosiła mnie własna, przedwojenna ciotka. Po dwóch, trzech dniach, na przekór ostrzeżeniom ciotki, wyszukałem numer w potężnej księdze i zadzwoniłem. Nie było towarzyskich korowodów. Rozmówca, człowiek już sędziwy, oczekiwał mnie na stacji w miasteczku Wokingham, trzydzieści mil na północ od Londynu. Żyło mu się skromnie, w niedawno zakupionym z honorariów typowo angielskim cottagu.

Publikacja po śmierci Leopolda Staffa (1957 r.)

Kim był mój gospodarz? To Izaak Deutscher, sztandarowy w Europie trockista, przyjaciel i spadkobierca ideowy swojego mistrza, zamordowanego w Meksyku przez stalinowskiego agenta. Z krakowskiej rodziny, świetnie mówił po polsku, a w jego języku bardziej niż radykalnego komunistę wyczuwało się starego, galicyjskiego socjała. Bardzo był ciekaw gomułkowskiej Polski. Sekundowałem mu w rozmowie jak umiałem; co drugie zdanie wytykał tonem kategorycznym moje pomyłki. Ale młody dyletant, prawie ignorant, nie umiałem nawet dziwić się własnej bezczelności.

Po powrocie zamieściłem w „Świecie” dłuższy artykuł pt. „Wieczór u Deutschera”, w którym przytaczałem jego życzliwe opinie o Gomułce oraz miażdżące sądy o nieuleczalnej jakoby polskiej anarchii, „prawdziwym narodowym nieszczęściu”. No i dostałem porządne lanie. Mocniej nawet bili we mnie w listach narodowcy z tajemniczymi kryptonimami niż partyjni propagandziści. Ciekawe jednak, że główny atak w „Trybunie Ludu”, piórem Romana Werfla, dotyczył nie Deutschera, lecz moich trzech reportażyków z angielskiej country. Bardzo spodobały mi się, o zgrozo, angielskie fermy kurze i indycze oraz sposób gospodarowania na niewielkich poletkach. Roman Werfel dopatrzył się w tym (dwuczłonowy esej!) prowokacji wobec socjalistycznej gospodarki rolnej w Polsce. Odpowiedzią na atak Werfla, ostro demaskatorski rzecz jasna, był szyderczy artykulik Stanisława Brodzkiego, podówczas zastępcy naczelnego redaktora „Świata”. Brodzki, podobnie jak Werflowa i Skulska, wyleciał niedawno z „Trybuny Ludu” za „przejawy rewizjonizmu”. Ci ludzie mieli ciągle między sobą niewyrównane rachunki. Jeszcze trochę komuniści, już w pełni aparatczycy jak Werfel, lub na odwrót, neoliberałowie jak Edda Werfel – z mężem na bij zabij.

Gdy minie pół roku, gdy rozpędzone zostanie „Po prostu”, na takie nazwiska jak Orwell lub Koestler ponownie spuszczony zostanie szlaban. Groźbę upatrywano w „przemytnictwie ideologicznym”, termin ten wynalazł Jerzy Putrament.

Budynek przy ul. Nowy Świat 58 w Warszawie,
gdzie w latach 1951-1969 mieściła się redakcja tygodnika „Świat”
– fotografia z września 2009 r.
©
Fot. Mariusz Kubik

Naprasza się tutaj pytanie: jakie stanowisko zajmowali prywatnie poszczególni dziennikarze „Świata” wobec zakręcających ostro sytuacji? Otóż żadne. Na jednym z pierwszych zebrań ogólnych zespołu, które okazało się niechcący zebraniem programowym, umówiliśmy się, że każdemu wolno kochać… własne upodobania. Niech kto chce i umie daje wyraz na piśmie swoim gustom i namiętnościom, w ogóle pojęciom estetycznym, w ogóle poglądom w obrębie swojej działki tematycznej, natomiast polityka niech pozostanie w koleżeńskich, bodaj i najgorętszych rozmowach. Dla cenzury figa. Postulat trudny, ale przynajmniej w trzech czwartych realny. Jeżeli wolność słowa pisanego, to dla wskazywania skandali i ich autorów na gruncie obywatelskim, tak w terenie, jak i w samej Warszawie. Poprzeczka nie może wędrować zbyt wysoko. Dobrze, w porządku, grymasimy, to nasze prawo, ale nie atakujemy, nie chcemy pojedynków z samą władzą, jej nibyteoriami i wymyślanymi ad hoc programami.

Naszym zadaniem przyzwoity, niezakłamany na samym wstępie reportaż, sprawozdania ze zdarzeń kulturalnych i niegłupia rozrywka, takie ćwiczonka dla myślących…

Czy jest na to zgoda?

Z wyjątkiem rozeźlonej chronicznie Eddy Werfel, wszyscy stali pracownicy i zaproszeni współpracownicy zgodzili się z przemawiającym w imieniu etatowców Kaziem Dziewanowskim. A kogo ze „współpracowników” mogę dziś wymienić? Pisującego o muzyce Jerzego Waldorffa, komentatora premier filmowych Krzysztofa Teodora Toeplitza, Mariana Brandysa, Artura Międzyrzeckiego (książki), Jerzego Pomianowskiego (teatr). Sekretarz redakcji Stach Ostrowski, z natury weredyk, drukował te rzeczy jako stałe rubryki, dodając z grymasem, że jest tam sporo pretensjonalnego nudziarstwa. Z innych przypominam sobie, i to wyraźnie, świeżo przyjętego do pracy Wiesława Górnickiego. Na zebraniu następnym, jakieś dwa miesiące później, został on wybrany w wewnętrznych wolnych wyborach (!) do kolegium redakcyjnego. Znalazł się w nim Dziewanowski, Azembski, grafik, pani adiustatorka, ja i jeszcze ktoś oprócz Górnickiego. Przepadł naczelny redaktor. Z tą sprawą były później długie, obłudne korowody.

Myślę, że Górnicki, późniejszy major u boku Jaruzelskiego, zasługuje w tym miejscu na więcej aniżeli suchą wzmiankę. Siedzieliśmy w trójkę we wspólnym, ciasnym pokoju: Wolanowski, Górnicki i ja. Nas, starszych, Wiesław zaskoczył z miejsca swoją energią, dynamiką w życiu i publicystyce – oraz głodem wiedzy z najrozmaitszych dziedzin. Władał już nieźle angielskim, gorzej rosyjskim i niemieckim. Cieszyła go ogromnie francuszczyzna, której się nie uczył. To prawda, znał miary w sprawach, jak się mówiło, strategicznych; przez wszystko jednak, gdy chodzi o język i tok dowodzenia, przebijała pogoń za błyskotliwym efektem. I ona wyrządziła mu największe, jak myślę, szkody. Kiedy rzeczowość przeważyła nad skłonnością do szarży, świetnie mu się udał tom reportaży z Indonezji „Tam, gdzie pieprz rośnie”. Ale częściej wpadał w popis. Co do mnie, szczerze żałuję, bo póki byliśmy razem w redakcji, Wiesław zachowywał się i postępował jak lojalny kolega czy po prostu dobry człowiek.

Żył nastrojami chwili. W teatrze, kinach i prasie miał swoje pięć – dziesięć minut antyromantyzm, którego najciekawszym dziełem miała być „Śmierć porucznika” Sławomira Mrożka. Mówiąc o zgubnych, romantycznych gestach, Górnicki napisał, że książę Józef Poniatowski utonął w Elsterze, gdyż był kompletnie zalany… Dał mi ten maszynopis do przeczytania, powiedziałem, że to prymitywna bujda, niech zajrzy do Askenazego czy któregokolwiek z historyków. Machnął ręką i oddał ten tekst sekretarzowi redakcji Staszkowi Ostrowskiemu (oficerowi z powstania), którego Wiesiek od początku denerwował jak ktoś z doskoku. „Drukujemy to na twoją odpowiedzialność, z redakcyjną notką prostującą. – Tak jest!”

I rozpętała się straszna heca – w korespondencji i telefonach. Ludzie, przeważnie starsi, pytali, jak można zatrudniać takiego nieuka. Wyrzućcie go od razu na zbitą twarz! – Wiesław aż podskakiwał z radości, słysząc takie opinie.

W połowie lat 60. „Świat” podupadł w swoich ambicjach, wkrótce też, po roku, poddał się losowi. Trudno było zarzucić temu pismu ciągoty opozycyjne, ale w oczach władz było czymś „chłodno neutralnym” (sekretarz KC Jan Szydlak). To nie był splot przypadków, że na pismo i poszczególnych jego pracowników spadały kolejne ciosy. Zły czas uosabiała jak gdyby postać Stanisława Jerzego Leca; człowieka coraz gorzej nękanego chorobą, już gasnącego.

Walcząc ze słabością, przychodził jednak do redakcji, gdzie nie opuszczał go nawyk układania fraszek – już bez myśli o druku. Siedział u pani Stawowej w sekretariacie, czekając na otwarcie się drzwi do gabinetu Arskiego, z którym był umówiony. Minęło pół godziny. Chciałem Lecowi skrócić czas jakąś banalną pogawędką. Nie niecierpliwił się, ale w oczach i ustach widać było, że fizycznie cierpi. Wykańczał go rak. Tymczasem za ścianą szło ożywione gadanie. Co chwila wybuchali śmiechem. Wiedzieli, kto czeka, ale zupełnie się tym nie przejmowali. Rozmówcą Arskiego był pan Nikt, czyli zarozumiały szef – administrator kilku redakcji.

W pewnej chwili Lec odezwał się cichym głosem: „Podnoszę figowy listek, oo, dyrektor K-tek”.

Dzień czy dwa później przyszła wiadomość, że odbierają nam osiem stron papieru. Działało prawo serii.

Pismo traciło wiarę w siebie (odeszli Dziewanowski i Kąkolewski), a straciło ją ostatecznie, kiedy w 1967 roku władza moczarowska na stanowisku zastępcy naczelnego umieściła niejakiego Janusza Kolczyńskiego. Był on doktorem Akademii Spraw Wewnętrznych, bezpośrednim podwładnym sekretarza KC Kazimierza Witaszewskiego, głośnego wówczas „Gazrurki”. Marian Brandys nazwał Kolczyńskiego „doktorem ubekologii”, bo też nie taił on zleceń, jakie otrzymywał na Rakowieckiej. W najmniejszym stopniu nie obchodziły go maszynopisy, które powinien był formalnie oceniać. Przyszedł z krótkim i prostym planem wykończenia „Świata” przez jedną większą prowokację.

Oczywiście, nie mogło się obejść bez pomocnika – wykonawcy w samej redakcji. Niechlubną, otwarcie mówiąc smrodliwą rolę, zgodził się wykonać kolega z niedawnego zaciągu, niby to reporter Wiesław Nowakowski, który chełpił się wręcz (tak!) swoim intratnym donosicielstwem. Na główną ofiarę „doktor ubekologii” upatrzył sobie Lucjana Wolanowskiego, reportera z poważnym dorobkiem. Wspomnę tutaj, że „Wolanowski” to prawdziwe, rodowe nazwisko jego matki. Służyli kiedyś u dziedzica pod Radomiem Żydzi z Wolanowa…

Otóż „doktor” załatwił koledze Nowakowskiemu pilny, służbowy wyjazd do Wiednia. Na rozmowę z Szymonem Wiesenthalem. Co było plonem tej podróży? Opinia któregoś ze współpracowników Wiesenthala – czy było tak, czy nie, któż dociecze – że Kon, czytaj Wolanowski, to „błękitna krew światowego żydostwa”. Pamiętam, że po powrocie wysłannika Zosia Dudzińska zapytała na kolegium: „I co, to wszystko?!” – „To wszystko” – odrzekł kolega wysłannik.

Wybuchnęliśmy wszyscy serdecznym śmiechem, na koniec zrobiło się wesoło.

Jesień 1969. A co ja?… Wyrzucili mnie bez żadnego „ale”, za nadętą, gdyby kto pytał, wypowiedź „Znaleźliśmy się w jądrze ciemności”. Wylądowałem na ulicy i tam kręciłem się przez pół roku, dopóki nie wzięła mnie do miesięcznika „Ty i Ja” nieoceniona, zmarła przed trzema laty Maria Borowska, wdowa po pisarzu Tadeuszu. O wymienionych przed chwilą, również zmarłych kolegach myślę albo z ciepłym uczuciem, albo ze szczerą litością.

ALEKSANDER ZIEMNY

(ur. 11 VI 1924, Kraków – zm. 12 IX 2009, Warszawa)

Wszystkie fotografie: MARIUSZ KUBIK

Zobacz także:

Grzegorz Klatka – „Koniec Świata” (Kwartalnik „Fotografia”, nr 33/2010)

Powrót do strony głównej